"Była już taka CHOREA, ale nie ma pewności...
...że to była nasza. Były już takie latające pteranodony, ale jakoś mam pewność, że byłem jednym z nich. Oderwany od ziemi i rzeczywistości, niezdarny student kulturoznawstwa na UW. Autobusem z Grójca drałowałem codziennie do Wielkiej Warszawki. Był początek millenium (tak! brzmi to jak wieki temu, choć w głowie nie tak dawno), a ja chciałem zostać poetą. Pałętałem się po kampusie, taki nieporadny i zagubiony, popychany powiewami urojeń i ciągnięty pochodami przetaczającego się po korytarzach tłumu. Tu jakiś wykład, tam jakieś spotkanie autorskie, staże w teatrach, niezliczona liczba zajęć dodatkowych. Tworzyło to złudzenie, iż jestem przygotowywany do czegoś większego niż tylko kariera szeregowego pracownika kultury. Tak jednak trafiłem na zajęcia do Maćka Rychłego. Ściągnięty tam wieścią gminną zasłyszaną przypadkiem. Mówili: "Gardzienice", "Kwartet Jorgi", Antyk. To mi kompletnie nic nie mówiło. Gdy dotarłem na pierwsze zajęcia, ujrzałem przepychający się tłum, który wylewał się na zewnątrz niewielkiej salki. Normalnie to by mnie łatwo zniechęciło, ale tym razem ślepy los mnie tam przytrzymał. Usłyszałem pieśń - zobaczyłem czarownika. Dlatego wróciłem. Na kolejnych zajęciach miałem już gdzie siedzieć - uczestników było mniej - a mnie podobało się coraz bardziej. I tak to wyglądało, z tygodnia na tydzień ludzi ubywało. Na ostatnich zajęciach byliśmy tylko we troje: Ja, Rychły i jakaś flecistka. Dostałem partię basu z "Mesjasza" Händel’a. Było w tym trochę niedociągnięć, trochę fałszu. Ale jak się potem dowiedziałem - po prostu operowałem dysonansem. Dostałem od Rychłego płytę Gardzenic i zaproszenie do pracy!
Tak trafiłem do "Orkiestry Antycznej" w Gardzienicach - prefabrykatu CHOREI. Byłem najmłodszy. Zespół traktował mnie dość pobłażliwie. Poznałem tam potomkinię założycielki grójeckiej tradycji sadowniczej. Przywiozła mi nawet od niej ciasto. Czułem się trochę jak jakiś Janko Muzykant pośród cioć i wujków. Mieliśmy sporo koncertów, nagranie płyty i spektakl "Hode Galatan" (w tym jednak nie wziąłem udziału). Coś mi w tym jednak nie pasowało. Było zbyt grzecznie. Nie udało mi się do końca zasymilować.
Miało się to zmienić, kiedy Tomek Rodowicz zaprosił mnie do pracy nad "Tezeuszem". Pierwsze spotkanie w Puławach. Nie przypuszczałem wtedy jakich rebeliantów tam poznam (mowa o "Tańcach Labiryntu"). Pamiętam jak w korytarzu przywitał mnie szczerzący się biały uśmiech, za tym uśmiechem szedł Paweł Korbus. Gośka Lipczyńska - czarna mamba, Ofelia - z dupą pawiana na głowie, ekscentryczny Hrabia Biedrulo - Janusz Adam Biedrzycki. "Prawdziwi punk-rockowcy" - pomyślałem. Poczułem się jak u siebie. No i były jeszcze dwie matki założycielki: Elżbieta Rojek i Dorota Porowska. No i mój przybrany ojciec - Kolo Rodo - Tomasz Rodowicz. Była jeszcze frakcja post-gardzienicowska: Dominika Krzyżanowska, Iga Załęczna i Hubert Domański z Puław. Stanowili zaplecze intelektualne i aktorskie. Szybko jednak poczuli wspólny vibe.
Pracę nad "Tezeuszem" rozpoczęliśmy w Sanatorium w Nałęczowie. To było parę miesięcy ciężkiej harówy, którą umilaliśmy sobie późnymi wieczorami (czasami robiąc flashmob na dansingu dla kuracjuszy). Spaliśmy w jednym wielkim barłogu - to był chyba jakiś opuszczony domek - materace na podłodze, na środku szisza i czarny boombox, z którego non-stop na zmianę strona A i strona B i tak w kółko, leciał albo Grechuta, albo Tiger & Lillies.
Raz pospaliśmy się w tym zadymionym leżu. Była chyba 10:00. Godzinę po próbie. Obudziła nas Dorota Porowska wisząca nad naszymi głowami. Rozruch poranny był tego dnia okrutny. A praca nad "Tezeuszem" była ciężka. Kończyliśmy bardzo często po północy. Długo po. Na początku to było takie laboratorium. Próbowali znaleźć nasze atuty, poznać nasze mocne strony. Już po premierze czułem, jakby ktoś przeciął ropiejącego wrzoda. Tak strasznie uwierała mnie ta praca. Ale wreszcie poczułem ulgę. Mogłem odetchnąć. Przynajmniej na chwilę, bo zaraz czekała nas dalsza podróż.
Owszem, zagraliśmy "Tezeusza" w paru polskich miastach. Szybko jednak wywieźliśmy go za granicę. Ruszyliśmy bowiem na wyprawę do Bułgarii, w poszukiwaniu spuścizny bądź odprysków muzyki greckiej, które miały się odcisnąć w bałkańskim folklorze. Czekały nas tam spotkania z naukowcami, wiejskimi muzykantami i miejskimi zespołami tradycyjnymi. Poszukiwanie zabytków kultury helleńskiej. Sofia, Warna, Rodopy. W moim wewnętrznym przeżyciu dokonywał się zapis głównie doświadczeń kulinarnych. Dla nas Polaków było wtedy tanio w Bułgarii. Próbowałem wszystkiego czym mnie częstowali. Razem z Hubertem nie mogliśmy zrozumieć jak nasz kolega Krzyżanowski może poprzestać na codziennej misce Szopskiej[1]. Smakowaliśmy Bułgarię pełnymi garściami.
Było bardzo muzycznie, dla mnie i dla dwóch Tomków - Rodowicza i Krzyżanowskiego. Każdy z nas zakupił sobie na pchlim targu po kavale[2]. W zasadzie większość naszego pobytu chodziliśmy z tymi rurkami i próbowaliśmy wydobyć z nich jakikolwiek dźwięk. Jak się już nauczyliśmy, to okazało się że możemy grać nawet na makaronie. Prawdziwym mistrzem tego instrumentu był Teodosii Spasov, którego zresztą poznaliśmy. Jego kompan Yankulov bębniący na tupanie. Mieliśmy zresztą okazję usłyszeć ich na koncercie w Gardzienicach. Teodosii przewijał się potem w ciągu całego naszego pobytu.
Jeszcze wspomnę tylko ten hostel w Sofii - spuszczany z sufitu okrągły stół, mastika i śpiew (kiedyś jeszcze odwiedziłem to miejsce). To było nasze miejsce wypadowe, do którego wracaliśmy po naszych różnych wyprawach.
Kiedy mieliśmy to już wszystko za sobą, dostaliśmy parę dni wolnego do swobodnej dyspozycji. My z Ofelią i Hubim porwaliśmy się na małą ekspedycję krajoznawczo-badawczą, podczas gdy reszta pojechała na Złote Piaski. Dostaliśmy cynk, że gdzieś tam wysoko w górach we wsi Pomaków - bułgarskich muzułmanów - żyje pieśniarka. Ponoć Elka już u niej była. Chcieliśmy do niej dotrzeć. Z kaseciakiem[3] w ręku. Przy okazji mieliśmy zamiar zahaczyć parę innych miejscowości - również w celach muzykologicznych.
5 dni dookoła Bułgarii - to było dla nas takie 80 dni dookoła świata w znacznie mniejszej skali. Podróżowaliśmy różnie: pociągami, autobusami, taksówkami. Uderzała nas na wpół europejska, na wpół azjatycka mieszanka kultur. Było tam mnóstwo Romów oraz muzułmanów. Z głośników autobusów często wydobywały się połamane rytmy bulgaro-disco, orientalne skale i syntezatory. Kiedy wysiadaliśmy na kolejnej stacji w kolejnym miasteczku, dla odsapnięcia, zawsze zamawialiśmy espresso. Kiedy siadaliśmy na plastikowych krzesłach przy plastikowym stoliku z narzuconą brudną ceratą, a kelner kawałkiem zmiętej serwetki pro forma przecierał stolik, parę minut potem serwowano nam najpyszniejszą kawę, której próżno by dziś szukać na Orlenach lub innych polskich dworcowych knajpkach.
Pierwszej nocy przygarnął nas heavy-metalowiec, który akurat pił wino z kolegami na murku, kiedy wysiadaliśmy z pociągu. Parę dni później jedliśmy obiad wraz z dwojgiem muzykologów, gdzie wymienialiśmy się pieśniami. Oni pokazywali nam zastosowanie kwintol w różnych utworach tradycyjnych, my zaśpiewaliśmy im krzywo "Al’o Phoibe". Parę miasteczek później, minąwszy Rodopy od południa, dotarliśmy do wspomnianej wioski. Wiodła do niej tylko jedna droga, przez góry, gdzie nie docierały autobusy. Udało nam się na środku drogi krajowej złapać taksówkę. Tak się akurat składało, że taksówkarz wiedział, znał i mógł nas tam zawieźć. Podróż nie była długa. Jechaliśmy nieutwardzaną serpentyną, wprost na szczyt góry, do tej zapomnianej wioski. Ledwo co wyszliśmy z taksówki, a na uliczki wyległ tłum gapiów. Dawno nie widzieli tu miastowych. Gdzieś blisko stała tablica UNESCO o zabytku kultury. Taki żywy skansen. Popytaliśmy ludzi i ci pomogli nam dotrzeć do dziewczyny. Musieliśmy rozmawiać z mężem. To on był jej menadżerem. Zabawne było, gdy jak już nas przywitali, ja i on pobiegliśmy do pobliskiego sklepu - po coś do picia rzecz jasna - i staliśmy w tej samej kolejce oddzieleni zaledwie paroma osobami, zupełnie nie zwracając na siebie uwagi. Tak jakbyśmy się w ogóle dopiero co nie poznali. W różnym czasie (musiałem odczekać) wróciliśmy z butelką rakiji do domu. Siedliśmy do stołu, ja w rękach słownik bułgarsko-polski, Hubert po rosyjsku, Ofelia - mowa ciała. I dyktafon na stole. I że my tu z dalekiego Zachodu. Chyba narobiliśmy im nadziei. Że coś z tego będzie. Że wyrwiemy dziewczynę (wraz z mężem oczywiście) z tej wioski. Może sami tak myśleliśmy. Na tamten moment nic nie było ważniejsze od jej pieśni. (Ofelia! Gdzie masz kasetę?). Tej nocy gościli nas u siebie w domu.
Dalsza droga wiodła wzdłuż macedońsko-bułgarskiej granicy, prosto do Sofii, gdzie mieliśmy zakończyć naszą podróż. Dotarliśmy późnym wieczorem, tuż przed godziną zero. Pozwoliliśmy sobie jeszcze na kawę i lody w kawiarni na rogu, tuż przy naszym hostelu. Wszyscy już tam czekali. Strudzeni i milczący, z nagraniami i zapiskami.
Z powrotem w Polsce dość szybko zaczęliśmy pracę nad "Ptakami" ("Po Ptakach / After The Birds"). To wtedy jeszcze silniej związały się nasze losy. W tym jak to zwał Jim Ennis[4] (ptasim) klastrze. Staliśmy się jedną (nie)myślącą zbitą masą. Wymienialiśmy się w niej śliną i potem, śmiechem i płaczem. Ta gromada miała swoją wyjątkową energię i chaotyczne tempo. Stała się kolejnym bezosobowym aktorem w komedii Arystofanesa. Las Birnam ruszył by uderzyć ze ślepą siłą. Zawiązało się choreiczne plemię. Pod dachem walijskiego opuszczonego kościoła (te kanapki jedzone w pośpiechu, w krótkich przerwach od pracy) zawarło się przymierze, które trwa do dziś.
Tak to się jakoś pozlepiało. Trochę pod szyldem głupoty, może i bohaterstwa. Ja i Hubert spaliśmy jednej nocy razem w łóżku małżeńskim w walijskiej wsi. Wtedy w Walii nie odstępowaliśmy siebie na krok. Trochę z naturalnej sympatii, trochę też przez mój upór i tendencje do umyślnego psucia tego co kocham - gdyż z drugiej strony pękły wtedy inne więzy..., ale nie ma pewności! W każdym razie! Zostaliśmy nawet uwiecznieni na jakimś zdjęciu pod tą puchową pierzyną w koronkach. To był czas zanim w Polsce wybuchła dwudziestoletnia bratobójcza walka pomiędzy dwoma wrogimi obozami politycznymi. Ja i Hubert wspieraliśmy PiS i Lecha Kaczyńskiego. Uroku i pewnej niewinności (która usprawiedliwiała nasze polityczne wybory) dodało nam jednak zdarzenie, które miało miejsce bodaj tego samego dnia. Z całą grupą jechaliśmy minivanem krętymi walijskim dróżkami - gdzie mieściły się jedynie dwa mijające się konie - pośród zielonych szpalerów, odgradzających drogę od łąk zielonych jak z Windowsa. Pasły się tam puszyste stada owiec. Czujne oko zwiadowcy (ja albo Hubi) dostrzegło małe jagnię zaplątane w kolczaste gałęzie żywopłotu. Kazaliśmy kierowcy się zatrzymać. Wyskoczyliśmy razem z Hubim i pędem do beczącego stworzenia. Ja przytrzymywałem gałęzie, Hubert wziął wierzgającego baranka w ręce i wpuścił z powrotem na łąkę. Wracaliśmy dumni do otwartych bocznych drzwi minivana. To było rok po premierze "Brokeback Mountain"? Staliśmy się "dwoma gejami z PiS-u".
Granie "Ptaków" w Walii było wymagające. Ponad 10 spektakli, dzień po dniu. Pamiętam jak pojechaliśmy grać na Uniwersytecie w Aberystwyth. Dzień po spektaklu szliśmy na śniadanie do uniwersyteckiej kantyny. Powitały nas gromkie brawa na stojąco. Warto było wcierać piach w stopy.
Mieliśmy jeszcze wiele pięknych podróży: Dania - pamiętacie to zdjęcie z plaży, Grecja - ciepłe kamienie pod teatrem, po zmroku... i cykady, Indie - święto Kumbh Mela, słonie i kąpiel w Gangesie, Madryt, Rzym itd. Była już taka miłość... Nie pamiętam już co było po czym, wszystko zlało się w pamięci, przynajmniej w historycznej, bo pamięć emocji pozostaje żywa.
Jest wiele CHOREI... żadna nie jest lepsza czy gorsza. Moja CHOREA już była ... i nie ma pewności, że to za naszych czasów."
Maciej Maciaszek
[1] bułgarska sałatka z owczym serem (sirene)
[2] bułgarski tradycyjny flet, otwarty na obydwu końcach
[3] urządzenie odtwarzające i/bądź nagrywające na kasety magnetofonowe – popularne u schyłku poprzedniego wieku
[4] drugi obok Tomka Rodowicza, reżyser spektaklu
